Tryptyk rumuński, czyli magiczne miejsca płaskowyżu Padis, część pierwsza – Wąwóz Galbenei
Czerwcowy urlop w dużej części udało mi się spędzić w górach. Dzięki koledze Tomkowi, który miał wolne miejsce i zaproponował mi wyjazd, poznałem też kawałek dzikiej, górskiej krainy Rumunii. Nasza wyprawa trwająca całe trzy doby, była trochę szalona i pełna przygód, ale o to przecież też chodziło. Zobaczyłem kawałek innego, jakże fascynującego świata. Tomasz zabrał mnie oraz Amelkę i Wiktora, gdyż pojechaliśmy w czwórkę do Parku Narodowego Apuseni w górach Bihor, stanowiących centralną i najwyższą część Gór Zachodniorumuńskich, czyli Munti Apuseni. To rozległy region, ja zwiedziłem samo serce tych gór, czyli płaskowyż Padis, gdzie odwiedziłem trzy największe cuda Apuseni, jakie opisują przewodniki, ale tak naprawdę tych magicznych miejsc jest znacznie więcej i na pewno człowiek nie odkryje ich wszystkich w czasie jednego wyjazdu.
Jako, że opisywany rejon znajduje się na północnym-zachodzie Rumunii, to mieliśmy do pokonania tylko około 500km z Gorlic. Jechaliśmy prościutko na południe, przez Bardejów, Preszów, Koszyce, Miszkolc i Debreczyn, aż do pierwszego rumuńskiego miasta Oradei. Trasa, w dużej mierze biegła autostradami, więc noc minęła szybko i rano mogłem już oglądać rumuńskie pejzaże. Jako, że w tym państwie znajduje się największa część Karpat, to było co podziwiać. Mnie zajmowały także lokalne drogi, ale nie są one, aż w tak opłakanym stanie jak można poczytać na różnych forach. Tak naprawdę mało kto się przejmuje dziurami w drodze i zwalnia. W regionie górskim, gdzie dojechaliśmy docelowo, czyli na Padis prowadzi nawet nowiutko wyasfaltowana droga i tylko końcówka dojazdu na pole biwakowe biegła utwardzoną, kamienistą drogą. Jest oczywiście wiele miejsc, gdzie tak naprawdę istnieją tylko leśne, żwirowe drogi i tam przydaje się bardzo terenowe auto z napędem na cztery koła. Wtedy możemy dojechać prawie wszędzie, inaczej trzeba pokonywać z buta wiele kilometrów.
Z Oradei skierowaliśmy się na miejscowości Beius i Pietroasa, która to okazała się wrotami do bihorskiego raju. Mieliśmy dojechać do Glavoi – to pole biwakowe na płaskowyżu Padis, ale wcześniej po zakupach na targu w ostatnim miasteczku nasz przewodnik Tomasz dowiózł nas prosto do wejścia do wąwozu Cheile Galbenei, który miał być pierwszym magicznym miejscem, jakie miałem zobaczyć. Dodam tylko, że ceny w Rumunii są zbliżone do tych polskich, nawet przelicznik walut jest podobny. Przekonałem się również jak bardzo ważne jest w tych górach posiadanie odpowiedniego samochodu. Oczywiście lepiej wędrować na własnych nogach i podziwiać piękno krajobrazu, ale jak chce się zobaczyć jak najwięcej, z powodu ograniczonego czasu to dobre auto się przydaje. Dzięki temu na początku oszczędziliśmy trzy godziny marszu Doliną Galbena, piękną , ale bardzo długą. Tak dotarliśmy do miejsca, gdzie łączą się doliny Izbucul Galbenei i Luncsoara, tworząc Dolinę Galbena. Przejazd naszym pojazdem kamienistą, leśną drogą, nad licznymi urwiskami i wzdłuż ciągnącego się w dole dzikiego kanionu dostarczył zresztą niebywałych emocji. Zobaczcie zresztą to sami na filmiku…
Dojechawszy do pierwszego celu założyliśmy buty górskie i ruszyliśmy na spotkanie przygody. Nikt nie sądził, że będzie ona aż tak ciekawa. Kanion przypominał trochę przejście przełomami Hornadu w Słowackim Raju, ale skala trudności jest nieporównywalna. Ostatnie czerwcowe deszcze i w ogóle wiosenna jeszcze wtedy pora roku spowodowały, że potok Galbenei miał dość wysoki poziom wody. Niezwykły w swej urodzie, dzięki rozlicznym kaskadom i pięknej, nieskazitelnej przyrodzie oraz soczystej zieleni wąwóz okazał się naprawdę cudowny. Rwący, dziki nurt potoku przypominał nam stale, że jesteśmy w dziczy i trzeba być ciągle uważnym, bo o wypadek na śliskim, błotnistym terenie i mokrych kamieniach nie trudno. Początkowo wejście ułatwiał łańcuch na wysokości stóp i stalowa lina do trzymania, na wysokości ramion. Miejscami przechodziło się z boku potoku po leśnej ścieżce, a innym razem tuż nad potokiem, korzystając właśnie z tych metalowych ułatwień. Gdzieniegdzie jednak ubezpieczeń brakowało, albo były zniszczone i wtedy robiło się ciężko. Parkowcy za bardzo nie dbają tu o takie rzeczy, dlatego możemy tu poczuć się jak prawdziwi zdobywcy i na własną rękę walczyć z trudnościami na szlaku. Znakowanie szlaków, przynajmniej w regionie Padiszu jest wzorowe, więc o zagubienie się raczej nie musicie się martwić.
Wracając do przejścia wąwozu już na początku zmuszony byłem do ściągnięcia butów i przejścia jakiś stu metrów środkiem potoku. Po prostu ściany wąwozu były tak mokre i śliskie, że nie było szans utrzymać na nich stóp, a łańcucha tam na nogi nie było. Woda była tak lodowata, że po chwili myślałem, że dostanę ścięcia krwi, zacząłem tracić czucie w nogach i biegiem, głównie siłą woli dobiegłem na zbawczą wysepkę. Postanowiłem, że więcej do tej wody nie wejdę, choćbym miał iść tylko wisząc na rękach na stalowej, górnej linie, takiej jakie widzimy na via ferratach. Również idąc brzegiem nieraz pomocny był jakiś kawałek łańcucha, biorąc pod uwagę błotnistość i śliskość terenu, były nawet miejsca, gdzie przechodziło się podziemną grotą! Ostatni odcinek, czyli jakieś 100 metrów przejścia, przy pomocy tylko stalowej liny, na wysokości dwóch metrów na nurtem potoku, to był już odlot…nogi zapewne miały się wspierać na skałach poniżej, a poruszanie odbywać się na zasadzie zapierania nóg o te skały i przekładania rąk. Szkopuł w tym, ze skały były tak mokre i śliskie, że po chwili zrozumiałem, że nie mam szans, żeby się długo tak przemieszczać. Nie chciałem za nic zaliczyć znowu kąpieli w lodowatej wodzie, więc poruszałem się wisząc tylko na linie. Długo jednak nie dałem tak rady i skoczyłem do wody, licząc, że trafię na wystający z wody, dość duży kamień. Mimo, że był wyślizgany, udało mi się na nim utrzymać i dalej dobrnąłem na suchy ląd korzystając z każdej pomocy wystającej z wody oraz pomocnych bardzo kijków.
Ale na końcu tego ograniczonego wysokimi ścianami wąwozu czekała na mnie nagroda, prawdziwie magiczny wodospad, czyli słynna Cascada Evantai, która opadała z wysokiego progu skalnego, a potok w tym miejscu wypływał z podziemnej jaskini, którą później eksplorowaliśmy. Na przeciwko kaskady woda ściekała licznymi cienkimi strużkami, po zielonym dywanie, trochę przypominało mi to Jeziorka Plitwickie, w wersji mini. Po obowiązkowej sesji zdjęciowej, korzystając z obecności genialnego fotografa Wiktora, którego zdjęcia możecie tutaj obejrzeć ruszyliśmy dalej po górę. Wąwóz tutaj skręcał, a po chwili potok Galbenei pojawiał się znowu. Podziwiając kolejne cudowne, mniejsze lub większe kaskady i inne wytwory rumuńskiego krasu dotarliśmy w końcu do wywierzyska Izbucul Galbenei, gdzie nasz potok się zaczynał. Był on pokaźnych rozmiarów, gdyż tak naprawdę woda napływała do niego z innej jaskini powyżej. Takie to cuda oferuje ten Padis! Wędrując wąskim i często piarżystym trawersem na południowym zboczu doliny mogłem obserwować wspaniałe gardziele skalne i potok, który raz po raz to niknie w wywierzyskach, to znów wystrzela genialnymi kaskadami.
Góry Bihor dzielą się na dwie główne części. Pierwszą stanowi krystaliczny, połoninny masyw Curcubăta Mare (1849 m n.p.m.), będący jednocześnie najwyższym szczytem Gór Zachodniorumuńskich (wewnętrznego łuku Karpat). Druga charakterystyczna część to krasowy obszar płaskowyżu Padiş, zwany często „królestwem karpackiego krasu” i otaczających ich grzbietów górskich. Na obszarze tym występują wszelkie znane formy krasowe: aweny (studnie krasowe), jaskinie, polja, kotły eworsyjne, ponory, wywierzyska, leje krasowe, czy wąwozy. Tutaj właśnie występuje jedno z największych zagęszczeń jaskiń na terenie Rumunii, podziemne rzeki, dzikie kaniony i inne cuda, które można zwiedzać w zależności od tego, co kto lubi. Płaskowyż Padiș znajduje się od 2003 roku w granicach Parku Narodowego Apuseni. Ponadto wiele cennych obiektów leżących na tym terenie objętych jest ochroną jako pomniki przyrody bądź rezerwaty przyrody (np.Avenul Bortig, Peştera Gheţarul de la Focul Viu (Jaskinia Lodowa Żywego Ognia), Piatra Galbanei, Poiana Florilor czy Cetăţile Ponorului). Dostępność komunikacyjna regionu oraz oferta bazy noclegowej poprawiły się w ciągu ostatnich kilku lat. Przez płaskowyż biegnie leśna drogą, obecnie w dużej mierze wyasfaltowana łącząca miejscowości Pietroasa oraz Rachitele. Bazę noclegową stanowią prywatne pensjonaty, domy i schroniska zwane „cabana” oraz pola biwakowe ( i tu należy pamiętać, że mimo wszystko jest to park narodowy i należy szanować piękno terenu – namioty rozbija się tylko w miejscach zaakceptowanych przez park – Glavoi, Cab. Padis). Do dyspozycji turystów jest ponad 70 km znakowanych szlaków pieszych.
W drugie części wąwozu szlak biegnie już lasem, obok potoku i w końcu wyprowadza na górę. Stąd zeszliśmy na uroczą Polanę Florilor, by po chwili wrócić do punktu wyjścia, czyli na dziki parking. Po drodze złapała nas ulewa, więc przemoczeni, ale szczęśliwi dotarliśmy do celu. Wszyscy przebrnęli bez szwanku przez dziki wąwóz Galbenei, choć przygód i śmiechu po drodze było mnóstwo, niektórzy niestety musieli wylewać wodę z butów, a potem je wykręcać! Teraz już wiem, że polskie szlaki są doskonale zadbane, a ubezpieczenia w Tatrach tak doskonałe, że przejście każdego tatrzańskiego szlaku, nie powinno nastręczać kłopotów wprawnemu turyście. Co innego w górach Rumunii, tu poczujecie smak przygody i wolności, ale trzeba się liczyć z dzikością wielu miejsc i radzeniem sobie samemu. Tutaj nie spotkacie tłumów turystów. W związku z dużą ilością wąwozów skał i znacznymi deniwelacjami należy pamiętać, że w tym rejonie ograniczony jest zasięg telefonów komórkowych i nie ma co liczyć na szybką pomoc służb ratunkowych (SALVAMONT). Należy pamiętać numer ratunkowy do służb ratowniczych: 112 lub 00 40 725-826 668.
Po dotarciu do samochodu okazało się, że nasz przewodnik po górach Rumunii, kolega Tomek przygotował dla nas jeszcze więcej atrakcji na ten pierwszy dzień naszej eskapady. Zostało przecież jeszcze dużo dnia, więc pojechaliśmy poznać kolejny cud Padiszu i znowu dojechaliśmy autem prawie na miejsce, ale o tym przeczytacie już wkrótce w następnej części mych rumuńskich wspomnień. Zapraszam do komentowania i dzielenia się moją twórczością z innymi, polecajcie dalej, jeśli się podoba moja praca…Na koniec zapraszam do naprawdę niezwykłej fotorelacji z pierwszego dnia spedzonego w Górach Bihor. Miłego ogladania. Z górskim pozdrowieniem
Marcogor
Krótko – WOW 🙂 czekam na dalszy ciąg. Moim marzeniem jest właśnie bliskie zapoznanie się z rumuńskimi Karpatami… Troszeczkę zazdroszczę (ale tak pozytywnie) 😀
Wspaniała wyprawa!…coś jakby Ultimate Survival…
Jestem pod wrażeniem…oczekuję na cd..
Pozdrawiam 🙂
Świetna relacja, bardzo fajnie się czyta 🙂 Zdjęcia dla ilustracji opowieści oczywiście też super 🙂 Jeśli chodzi o rumuńską część Karpat… przypomniał mi się ciekawy post jednego z blogerów, dotyczący… psów pasterskich! Jak się okazuje może być z nimi kłopot 🙂 Polecam w wolnej chwili lekturę:
http://tomek17071990.blogspot.com/2013/04/psy-pasterskie-i-karpaty-rumunskie-jak.html
Pozdrawiam!
Iza ten ktoś kto pisał o psach Rumuńskich to chyba był raz w życiu w Rumuni. Jak się kocha przyrodę (góry) to i do psa się ma właściwe podejście – szczególnie do psa dzikiego lub pasterskiego. oczywiście w ramach PZO warto mieć cos na ostateczna obronę (kij, kamienie) ale jeszcze lepiej nosić trochę chleba – to nim łatwiej przekupić psa. A psy pasterskie bronią swego terenu więc to naturalne, że jak się słyszy i widzi takowe to się obchodzi kołem 🙁
Bajecznie piękne zdjęcia.
pozdrawiam
Dzięki za wspaniałą wirtualną wyprawę po Rumuni 🙂
Szia Marek.
Lengyel Magyar Goggle fordító programmal tudtam elolvasni a blogot. Nagyon tetszik amit írtál. Örülök hogy jól éreztétek magatokat. Szépek a fotók.
Én sokszor járok a Bihar hegységben. Varázslatos Erdély. Azért szeretem mert megőrizte vadregényességét.
Tavasz Nyár Ősz Tél mindig kínál valami meglepetést. 🙂 Érdemes visszatérni…
Üdvözlettel: Erika (Hungary)
Pozwoliłem sobie tu przetłumaczyć co napisała Erika, węgierska turystka, poznana na szlaku w Górach Bihor, którą cieplutko pozdrawiam: (tłumaczenie Google Tłumacz);
„Witaj Marek.
Czytam bloga Polsko- Węgierski kompilator Google. Bardzo mi się podoba to, co napisałeś. Więc cieszę się, że można czuć to samo. Lubię Twoje zdjęcia.
Często chodzę w góry Bihar. Inspirująca Transylwania. Lubię go, ponieważ zachował smak przygody.
Wiosna Lato Jesień Zima zawsze oferują kilka niespodzianek. 🙂 Powinieneś wrócić …
Z poważaniem, Erika (Węgry)”