Z Ehrwaldu na Zugspitze w Alpach, czyli na dachu Niemiec
Dawno mnie nie było w Alpach! Gdy tylko kolega zaproponował wyjazd do Niemiec w Alpy Bawarskie, by wspiąć się na najwyższy szczyt tego kraju, czyli Zugspitze nie namyślałem się długo. Zebrała się fajna ekipa, która miała zapoczątkować projekt zdobywania Korony Gór Europy dla miasta Gorlice. Jako, że sam jestem związany z miastem światła od lat młodości postanowiłem wspierać dobrego druha w realizacji jego pomysłu. To kompan górski, gorliczanin Piotr Fejkiel, który założył Klub Turystyczny Gdzie Buty Poniosą, a ostatnio biuro turystyczne o tej samej nazwie był przyczyną całego zamieszania… Sam mam ochotę pojeździć z nim po Europie, a moje pragnienie powiela, jak się okazało wielu towarzyszy moich wycieczek z Gorlickiej Grupy Górskiej. Zatem wyruszyliśmy razem ku przygodzie!
9-osobowy bus wystartował do Niemiec w piątek w nocy, bo to miał być szybki weekendowy wypad. Dojechaliśmy rano do centrum narciarsko- turystycznego regionu, czyli miasta Garmisch-Partenkirchen, słynącego ze skoczni olimpijskiej. Sobota to był dzień wypoczynku i zwiedzania, ale o tym przeczytacie w innym wpisie. Wieczorem dojechaliśmy na nocleg w Tyrolu, gdyż na wymarzony szczyt mieliśmy wchodzić najłatwiejszą ferratą od austriackiej strony. W niedzielny poranek zameldowaliśmy się w miasteczku Ehrwald, a dokładnie przysiółku Obermoos, gdzie jest dolna stacja kolejki Zugspitzbahn.
Alpy Bawarskie (niem. Bayerische Alpen) to pasmo górskie w łańcuchu Północnych Alp Wapiennych. Administracyjnie te góry leżą w Niemczech, w kraju związkowym Bawaria i na granicy z Austrią (Tyrol). Dzielą się na wiele pomniejszych pasm, spośród których najwyższe to Wettersteingebirge ze szczytem Zugspitze (2962 m n.p.m.), na który zmierzaliśmy. Pasmo to graniczy z: Ammergauer Alpen na północnym zachodzie, Alpami Lechtalskimi na zachodzie, Alpami Ötztalskimi na południowym zachodzie, Stubaier Alpen na południowym wschodzie, Karwendel na wschodzie oraz z Bayerische Voralpen na północnym wschodzie. Szczyty nie przekraczają 3000 metrów nad poziomem morza;
Z parkingu ( 1220 m) położonego powyżej dolnej stacji tyrolskiej kolejki na Zugspitze łatwo odnaleźliśmy wejście na szlak o nr. 822, bo w Alpach poszczególne trasy mają swoją numerację. Do naszej dziewiątki dołączyła dwójka przyjaciół, którzy już operowali jakiś czas w tych górach, więc mieli być naszymi mentorami i przewodnikami… 🙂 Droga prowadziła początkowo trawiastym stokiem narciarskim przez stromą łąkę, a potem weszła w las. Zresztą nachylenie stoku było cały czas nieprzyjemne, bo musieliśmy pokonać prawie 1800 m przewyższenia. Z prawej doszła ścieżka z centrum Ehrwaldu, a po kilkunastu minutach mozolnego podejścia dotarliśmy do trasy Georg Jäger-Steig o nr. 801. To główny szlak z Ehrwaldu na Zugspitze koło jeziora Gamskarsee oznakowany też jako E4. Nim już podążaliśmy do końca wędrówki…
Szybko już wyszliśmy z lasu na olbrzymie piarżysko w dolinie Gamskar. Po drodze pokonaliśmy krótki pas kosodrzewiny ciągle ostro pod górę, by znaleźć się na tej skalistej pustyni! Na szczęście poprowadzono tu liczne zakosy, więc strome podejście na dobrej dróżce nie dawało się tak we znaki. Za nami pokazały się pierwsze cudne alpejskie widoki i mgiełki w dolinie. W panoramie dominowała strzelista kopuła Sonnspitzla oraz Wetterspitza. Doszliśmy do bocznej grani opadającej z Zugspitze rozdzielającej dolinę na pół. Tutaj odkryliśmy ciekawostkę w postaci budynków starej kolejki wciśniętych w skałę, wykorzystywanych częściowo obecnie jako zaplecze gospodarcze. Zrobiliśmy tu przerwę na drugie śniadanie, by później przewinąć się wąziutką ścieżyną na drugą stronę doliny.
Ponieważ szlak na wprost był ryzykowny przez usypujące się piargi, turyści wydeptali to bezpieczniejsze przejście. Niespodziewanie pojawiło się tutaj stado wypasających owiec… Po chwili pojawiły się słupy tyrolskiej kolejki, gdyż trasa prowadziła kawałek pod nimi! Natknęliśmy się nawet na ruiny stacji starej kolejki! Osiągnęliśmy w końcu siodło trawiastej przełęczy, gdzie dołączał szlak znad niemieckiego jeziora Eibsee, z miejscowości Granau. Stamtąd wyjeżdża niemiecka kolej linowa na Zugspitze. Powyżej tego miejsca zaczyna się pierwsza via ferrata (stalowa droga), w postaci stalowej liny, do której można się przypiąć lonżą w celu asekuracji, oczywiście ubierając na siebie uprząż. Jednak nie zdecydowaliśmy się na ten manewr, gdyż droga była bardzo łatwa, a la spacer po graniach w Tatrach Wysokich, co nie było nowością dla nas…
Szlak prowadził teraz łagodniej po lewej stronie kolejki przeważnie wygodną ścieżką, ale czasem z elementami łatwej via ferraty. Tak dotarliśmy na mały płaskowyż w zacienionej dolinie, gdyż niżej słońce paliło niemiłosiernie, gdzie stoi małe i przytulne austriackie schronisko Wiener-Neustädter-Hütte. Przed nami widoczna już była potężna i prawie pionowa ściana, którą prowadziła via ferrata na wierzchołek. Ale obie ferraty tego dnia miały być o stopniu trudności AB, więc byliśmy dobrej myśli. Był tu czas na solidny wypoczynek i małe co nieco… Ubraliśmy też uprzęże, kaski i przygotowali lonże!
Pierwszą przeszkodą był jedyny płat śniegu jaki pozostał po tej stronie góry. Jednak był krótki i niegroźny, zatem szybko osiągnęliśmy ścianę Zugspitze ( 2320 m) podchodząc znowu piargami. Tu zaczęła się zabawa z via ferratami na dobre, to był mój czwarty raz dopiero, więc powoli nabierałem wprawy. Początkowe dość pionowe podejście wyzwoliło w nas pokłady adrenaliny, pokonaliśmy nawet ładną grotę, ale im dalej, tym było prościej… Ściana się jakby „położyła”, do końca wspinaczki więcej było podejścia po dobrej ścieżynce, niż typowego wspinu czterema kończynami. Przepinałem jednak wytrwale lonżę, by nabrać doświadczenia!
Via ferrata nazwana „Stopselzieher” o wycenie A/B okazała się na tyle łatwa, że mijali nas turyści, którzy szli bez sprzętu wspinaczkowego. Jedynie w paru miejscach musimy wspinać się na żywca, bez stalowej biżuterii. To były najprzyjemniejsze momenty dla mnie, przypominające wspinaczkę poza szlakową po Tatrach… Jednak dużo luźnych kamieni na stromym stoku sprawiło, że trzeba było iść bardzo ostrożnie, by nie zagrozić wchodzącym za nami! Nad naszymi głowami wyraźnie widać już było budynki starej stacji górskiej. Minęliśmy wkrótce ruiny dostając się na główny grzbiet pomiędzy Zugspitzeck i Zugspitze na wysokości ok. 2800 m podchodząc znowu nieprzyjemnym, usypującym się piargiem.
Ale potem czeka nas łatwiutkie ostatnie pół godziny podejścia. Z siodełka mamy już taką panoramę na alpejskie szczyty, że zapominamy o bólu nóg! Tutaj przebiega granica niemiecko- austriacka. Ciągle prowadzi nas stąd via ferrata, choć droga jest wygodna, w końcu dochodzimy do metalowych schodów, którymi wchodzimy już na rozległy kompleks górnych stacji kolejek, połączonych ze sobą, wraz z restauracjami, tarasami widokowymi, a nawet muzeum kolejek linowych! Tu wpadamy w tłum ludzi, którzy dostali się w to miejsce różnymi kolejkami. Ale najwyższy punkt Niemiec był jeszcze przed nami!
Musieliśmy przecisnąć się między turystami, zejść w dół do dolnego pasażu i potem na zewnątrz stanąć w kolejce do pozłacanego, 4 m metalowego krzyża, który zwieńcza wierzchołek Zugspitze! Błądzenie po pasażu ułatwiają strzałki kierunkowe, opisujące gdzie co jest! Na wejściu czeka na nas drabinka oraz stalowa lina, należy zachować ostrożność na wąskiej grani szczytowej, gdyż ludzi jest mnóstwo, tym bardziej, że od przeciwnej strony dochodzą wspinacze podchodzący z kierunku Piekielnej Doliny! Trzeba także odstać swoje w kolejce do krzyża! Ale w w końcu udało mi się dotrzeć na sam dach Niemiec! A ze mną uczyniła to reszta naszej ekipy! Projekt Korony Gór Europy dla miasta Gorlice rozpoczął się mocnym akcentem! Cała nasza 11 osobowa grupa zdobyła najwyższy szczyt Niemiec! Alpejskie panoramy zaś powalały na kolana!
Niemcy wybudowali tu ponad stuletnie już schronisko monachijskiej sekcji Niemieckiego Związku Alpejskiego – Münchner Haus. Również od ponad stu lat na szczycie góry stoi stacja meteorologiczna. Nazwa góry pochodzi od częstych lawin (z niemieckiego: Lawinenzüge) schodzących w dół stromej północnej ściany. Na masywie Zugspitze spotykają się grań główna Wetterstein (stanowiąca granicę pomiędzy Austrią i Niemcami), grań Blassen i grań Waxenstein. Również tutaj znajdują się dwa z kilku niemieckich lodowców – Schneeferner i Höllentalferner (obydwa obecnie w znacznym regresie). Na płaskowyżu Zugspitze poniżej wierzchołka, zwanym Zugspitzplatt, znajduje się zaś najwyżej położony i jedyny w Niemczech ośrodek narciarski na lodowcu.
Z racji tego, że pogoda trafiła nam się wyśmienita widoki mieliśmy nieziemskie. Zobaczyliśmy całe morze alpejskich szczytów, a w dole było widać nawet osadę Obermoos, z której startowaliśmy o szóstej rano! Pozwiedzałem jeszcze zakamarki budynków na szczycie, odnalazłem wspomniane muzeum kolejek, porobiłem mnóstwo fotek i zasiedliśmy z grupą przy stole świętować sukces, a jakże przy zimnym bawarskim piwku… Na wierzchołek dotarliśmy po ponad 6 godzinach wyrypy, więc trzeba było solidnie odpocząć… Zjedliśmy ostatnie zapasy, a część ekipy zdecydowała się schodzić pieszo do jeziora Eibsee w Niemczech. Poniżej krótki film ze szczytu…
Pożegnaliśmy ich, a reszta delektowała się szczęściem, by w końcu wsiąść do austriackiej kolejki, która za 39 Euro miała zwieść nas do punktu startu, czyli Obermoos. Zjazd trwał zaledwie dziesięć minut, ale wyzwolił wiele emocji, gdyż szybki spadek o prawie 1800 m robił robotę. Na dole zwiedziłem jeszcze budynek Bahnoramy z ciekawą ekspozycją dotyczącą Zugspitze, gdzie wstęp jest darmowy, jeśli mamy bilet z kolejki. Radośni wróciliśmy około 15 h do busa, by jechać po resztę ekipy do Eibsee, o którego pięknie przeczytacie tutaj wkrótce!
I tam zakończyła się nasza przygoda tego cudownego, na zawsze niezapomnianego dnia! Gdyby ktoś chciał poczuć to co my, może np. wyjechać tu kolejką… Góra jest dostępna dla turystów, którzy mogą skorzystać z kolei zębatej, której trasa prowadzi w wydrążonym wewnątrz góry tunelu (Bayerische Zugspitzbahn), kolei linowej od strony niemieckiej (Eibsee-Seilbahn), lub z tyrolskiej kolei linowej (Tiroler Zugspitzbahn) od strony austriackiej, z której my skorzystaliśmy. Reszta grupy ostatecznie doszła do nas, gdy już jedliśmy zasłużony obiad nad jeziorem i mogliśmy szykować się w drogę powrotną.
Na koniec jak zawsze zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć z wyprawy i czytania innych wpisów na blogu, choćby tych o alpejskich wędrówkach! Zostawiam także mapkę naszej trasy, która była krótka, ale treściwa! A komu wpis się spodobał może postawić mi wirtualną kawę przez serwis Buycoffee. Dziękuję genialnemu zespołowi za wyjątkowe wspólne doznania: Mariolce, Joannie, dwóm Iwonom, dwóm Piotrom, Sławkowi, Marcinowi, Tomkowi, Maćkowi, ale nade wszystko organizatorowi tego szalonego weekendowego wyjazdu, bo w poniedziałek rano byliśmy już w domu… Nasza ekipa była głównie z Gorlic i okolic, choć nie tylko… 🙂 Piotrek to był wspaniały pomysł! Oby więcej takich wspólnych eskapad. Z górskim pozdrowieniem
Marcogor